Rozprawiałam z Szacunem o „Szelmostwach niegrzecznej dziewczynki” peruwiańskiego pisarza Maria Vargasa Llosy. Ja byłam zgorszona jej postępowaniem, niezrozumiałym for me. Kombinować, jak się wzbogacić, wspinać po drabinie luksusu, wiążąc się z kimś z wyrachowania, szukając podniet, ekscentrycznych przygód. Nie wszystkim odpowiada życie szarego człowieka, wypełnione skromną pracą i niewygórowanymi marzeniami. To zrozumiałe. Ale czy warto za wszelką cenę? Ja miałabym poczucie zniewolenia i odrazy, że zniżam się do takiego poziomu. Wszystko, co mam i zdobyłam zawdzięczam sobie, mojej pracy i wysiłkowi. Czasami chciałoby się pójść na skróty, bo jest ciężko. Ciężko, bo samotnie, pod górkę i w dziwnym kraju. Było kilka sposobności, by z nich skorzystać. Skorzystać z trampoliny ku lepszemu życiu i światu. Lecz ten skok miałby cierpki posmak nieuczciwości wobec kogoś i siebie. Nie umiałabym żyć w takim bigosie, spojrzeć śmiało w lustro bez zażenowania. Największą krzywdę, jaką można sobie zafundować, to brak szacunku do siebie.
Szacun skwitował niegrzeczną dziewczynkę: „Osz, to lafirynda była!”
Była to opowieść nie tylko o niej, lecz jeszcze o nim. Spełniony w pracy, szczęśliwy życiem w Paryżu. Mimo, że podróżował po całym świecie, to niczego więcej nie pragnął, jak tego miasta i jej. Ona zawsze go zostawiała, a on zawsze na nią czekał, mimo że czasami się wyrzekał uczuć wobec niej. Ofiarował jej swą miłość, bo tylko to miał najcenniejsze – swoje serce. Nie pragnął i nie oczekiwał od niej wiele. Lecz odwzajemnienie miłości przerastało niegrzeczną dziewczynkę.